wtorek, 5 października 2010

Filadelfia

Jednodniowa wycieczka do Filadelfii jest w sam raz. Miasto jest dość duże, bo ma ponad milion mieszkańców, ale wszystko co warte zobaczenia znajduje się w odległościach, które można łatwo pokonać na pieszo i to bez zbytniego pośpiechu.

Nasza wycieczka była bardzo fajna, głównie dlatego, że mogliśmy spędzić cały dzień we własnym gronie (praktykantów), mówić po polsku i opowiadać sobie nawzajem o pracy, rodzinach i co nam się podoba i nie podoba u Amerykańczyków.

Zwiedziliśmy wszystkie najważniejsze części miasta. Choć może „zwiedziliśmy” to za duże słowo. Obeszliśmy!

Zaparkowaliśmy w niewielkim oddaleniu od samego centrum, przeszliśmy pomiędzy drapaczami chmur w stronę City Hall. Ten budynek chyba robi największe wrażenie. Jest piękny, co się rzadko zdarza w USA. Pennsylvania Convention Center zaznaczane na wszystkich mapach jako obiekt do zwiedzania jest po prostu dużym, nowym budynkiem, kompletnie nieinteresującym. Potem przez China Town dostaliśmy się do „najbardziej historycznej mili kwadratowej w USA” - Independence National Historical Park. Tam znajduje się Dzwon Wolności (właściwie to dzwonek, bo jest dość mały). Stwierdziliśmy, że warto go zobaczyć, bo w końcu to drugi najważniejszy dzwon na świecie (zaraz po dzwonie Zygmunta:D). Amerykanie strasznie się nim podniecają. Symbolizuje dla nich wojnę o wszystko w tym kraju – najpierw o niepodległość, potem o równe prawa, potem II Wojnę Światową, Zimną Wojnę, wojnę w Wietnamie, itd. W sumie to całkiem wygodne mieć jeden symbol od wszystkiego – cali Amerykanie ;)

Stare miasto nie zachwyciło mnie niczym. Tutaj stare miasto nie oznacza koniecznie czegoś ciekawego, poza budynkami starszymi niż inne w tym kraju.

Rzeka Delaware za to robi wrażenie. Jest wielka. To tutaj wylądował Penn (jak nazwisko wskazuje - założyciel Pensylwanii) i założył w 1681 roku kolonię, której stolicą została Filadelfia. W sumie to przez prawie cały czas, do 1790 roku, Filadelfia była stolicą USA. Nad rzeką wisi ogromny most Benjamina Franklina, który ma 1,8 mili długości i kiedy został zbudowany w 1926 roku, był największym na świecie mostem wiszącym.

Ale zwiedzanie to nie jest najlepsza część wycieczki! Wielkim przypadkiem trafiliśmy na ogromną defiladę Polonii mieszkającej w okolicznych stanach. Były orkiestry, ludowe tancerki, studenci, miss jakaśtam, wesele na przyczepie od tira, cuda wianki :) ekstra sprawa! Dziwię się, że im się tak chce wyrażać swoją polskość, ale jednocześnie podziwiam, bo niektórzy z nich w ogóle nie mówią po polsku, a mimo wszystko czują się tak związani z naszą kulturą, że maszerują po mieście i to pokazują (a pewnie jeszcze wcześniej długo się do tego przygotowują). Poza tym, to dawno nie słyszałam takiej dobrej ludowej muzyki :)

Poza tym zjedliśmy znów jakieś paskudne amerykańskie żarcie. Muszę z tym skończyć!
Za to siedząc w barze mogliśmy oglądać w TV mecz amerykańskiego footballu, gdzie grała filadelfijska drużyna. Piotrek wyjaśnił mi zasady gry, więc teraz czuję się kompetentna żeby iść na football na żywo! :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz