czwartek, 23 grudnia 2010

Autobusy, autobusy

Jako, że u mnie już nie dzieje się nic ciekawego i czekam już na powrót do domu, toteż nie piszę.

Pomyślałam jednak, że podzielę się z Wami ciekawymi obserwacjami dotyczącymi autobusów. Nie są to autobusy miejskie, ale nie jest to też odpowiednik naszego PKSu, coś pośrodku - takie autobusy kursujące tylko na krótkie dystanse, pomiędzy miasteczkami w pobliżu Harrisburga. Ja takim dojeżdżam do pracy.

Co więc ciekawego w tych autobusach?
Ano ludzie!

Pierwsza rzecz - każdy zna każdego po imieniu. Nie ma osoby, która by jeździła autobusem i była anonimowa. Wszyscy wiedzą kto gdzie mieszka i pracuje, co lubi, czego nie lubi, jak gotuje i jakie ma poglądy polityczne (a właściwie "społeczne", bo budowa chodnika, remont skrzyżowania, regulacje dotyczące trawników, nowy system informatyczny w bibliotece, to główne tematy rozmów).

Kolejna rzecz - kierowcy. ZAWSZE mili, zawsze życzą ci miłego dnia i wysadzą gdzie chcesz i poczekają jak widzą, że idziesz (nie biegniesz!) z daleka na autobus. Mnie na autobus rano wozi Nancy. Pewnego dnia podjeżdżamy do przystanku i już z daleka widzimy autobus (był chwilę za wcześnie, ale my też byłyśmy na ostatnią chwilę). Myślałyśmy, że będzie czekał nas pościg za autobusem, ale gdzież tam! Autobus czekał... na mnie:P Jak wsiadłam to pani kierowca powiedziała - "No właśnie tak się dziwiłam, gdzie jesteś, więc poczekałam". Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Szkoda.

Z okazji Świąt, pasażerowie autobusów firmy CAT postanowili zrobić Christmas Party w autobusie. Umówili się więc na grupie mailowej (do której są wszyscy zapisani!!!) na konkretny dzień i na konkretną godzinę. Postanowiłyśmy z Natalią wziąć w tym udział. Firma CAT przyozdobiła autobus we wstążeczki itd., a pasażerowie przynieśli ciasteczka i inne przekąski. Były konkursy z nagrodami, losowanie darmowych biletów autobusowych spośród wszystkich obecnych (Natalia wygrała), śpiewanie kolęd... Pewien pan napisał śmieszny wiersz o pasażerach i codziennej podróży do pracy, pan przedstawiciel firmy autobusowej, który również był obecny, zrobił też krótkie przemówienie.



Generalnie RE-WE-LA-CJA :)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Znów Nowy Jork :)

W ostatni weekend byłam na wycieczce z pracy w Nowym Jorku. Zwiedzaliśmy trochę inne miejsca, niż wcześniej z Bartkiem, więc zobaczyłam kawałek więcej tego miasta:) Najważniejsza rzecz: nigdy, przenigdy nie wybierajcie się do NY w grudniu! To co się dzieje na ulicach to jakaś masakra! Tłum! Masa ludzi – nie można się zatrzymać, nie można zawrócić, idziesz ulica i nie widzisz nic, poza plecami osób idących przed tobą.

Poza tym historia chyba zatacza kolo. Otóż w Ameryce, żeby dostać się do sklepu trzeba teraz stać w kilometrowej kolejce, kilka godzin! Nie przypomina to Wam starych, „dobrych” czasów sprzed kilkunastu lat? Tylko tutaj nawet dolary w kieszeni nie pomogą:P

W NY odwiedziliśmy Battery Park. Jest to miejsce, gdzie rozpoczęła się historia tego miasta– tutaj wylądowali imigranci i założono Nowy Amsterdam. Znajduje się tam również rzeźba, która stała w lobby jednego z budynków WTC. Jest to kula, „Sphere”, która symbolizuje... światowy pokój.

Potem przeszliśmy Wall Street do „Strefy 0”. Niestety nic nie widać zza ogrodzeń. Budują tam teraz nowe budynki, które już wysokie na kilka pięter. Najbardziej poruszającym miejscem jest chyba kaplica Świętego Pawła, która po atakach stanowiła takie schronisko dla wszystkich potrzebujących oraz miejsce, gdzie odpoczywali strażacy. dziś można tam zobaczyć wiele pamiątek, w tym zdjęcia zaginionych, buty, ubrania... te przedmioty mi trochę przypominały Oświęcim.

Kolejna atrakcja był Rockefeller Center, gdzie znajduje się siedziba telewizji NBC. Wjechaliśmy super szybka, prześwitująca winda, która grała filmy na 67 piętro i stamtąd można było zobaczyć panoramę Nowego Jorku. Fantastyczny widok z każdej strony! Strasznie tam na gorze wiało, ale porobili tam takie szklane ściany, więc dało się wytrzymać:)

Następnie przez 2 godziny PRZEPYCHALISMY się w tłumie do Times Square, gdzie mieliśmy zjeść obiad. Po drodze mijaliśmy fajne sklepy, np. „Świat M&Msów”, ale o wejściu można było pomarzyć:P

Obiad był ogromny i pyszny i z dużą ilością wina:) Skończyło się 4-krotnym śpiewaniem sto lat dla różnych gości i fala meksykańska w całej restauracji:P

wtorek, 30 listopada 2010

Nowy Jork i Miami

Ostatni tydzień był wspaniały
Oderwałam się od szarej codzienności, pojechałam w dwa świetne miejsca, no i, co najważniejsze, spędziłam go z Bartkiem.

Pierwsze miejsce, do jakiego się udaliśmy w Nowym Jorku w sobotę wieczorem był Brooklin Bridge. Widok na Manhattan nocą – piękny! Na nic więcej nie starczyło nam czasu, więc pojechaliśmy hiszpańskim busikiem do New Jersey, gdzie spaliśmy u Bartka znajomych (dwie sympatyczne parki z Polski).

W niedziele rano zjedliśmy POLSKIE śniadanie (zwykle kanapki, ale polski chleb... mmm) i pojechaliśmy na cały dzień do Nowego Jorku. Zobaczyliśmy baaardzo dużo, głównie spacerując. Times Square, 5th Avenue, choinka pod Rockefeller Center (jeszcze niegotowa), Central Park, Metropolitan Museum of Art, katedrę św. Patryka i parę innych miejsc. Co do muzeum, to jest cudowne! Jest tam ogromna ilość obrazów impresjonistów – Moneta, Maneta, Van Gogha, Cezanne’a, Gaugina... Oczywiście jest tez dużo innych rzeczy;) można spędzić tam kilka dni, my byliśmy 3h, bo nie chciałam Bartka ciągać cały dzień po muzeum, w którym już był:P

Wieczorem poszliśmy na SoHo w poszukiwaniu imprezy. Nie było łatwo, bo wszyscy ludzie wydawali się być bardziej zainteresowani zakupami, ale w końcu znaleźliśmy dobre miejsce najpierw na piwko, a potem na koncert jazzowy w towarzystwie samych melomanów.

Poniedziałek spędziliśmy w podroży. Do hotelu w Miami Beach dotarliśmy kolo 8 wieczorem. Od razu zlokalizowaliśmy plażę. I mimo, ze była od hotelu bardzo blisko (może jakieś 500m) w linii prostej, to żeby się na nią dostać trzeba było iść naokoło wszystkich innych hoteli przy plaży. Widok z naszego balkonu (mieszkaliśmy na 14 pietrze) był co prawda nie na ocean, tylko na rzekę (lub coś, co wyglądało jak rzeka), ale wcale nie żałowaliśmy bo był cudowny i był tam most zwodzony. Za każdym razem jak go podnosili, to dzwoniły dzwoneczki i biegliśmy na balkon zobaczyć co się dzieje

Tak więc spędziliśmy 3 dni w ciepłym Miami. była plaża, ocean, palmy, słońce, czego więcej można chcieć?

W jeden dzień wybraliśmy się na wycieczkę do Parku Narodowego Everglades. Zajęło nam to cały dzień (na paliwo wydaliśmy $25...., więc możecie sobie porównać ceny). Generalnie to bardzo ciekawe miejsce. są tam bezkresne bagna i dżungla jednocześnie. Oczywiście wszystko w amerykańskim stylu zwiedzania: wjeżdżasz samochodem do parku i co jakiś czas jest parking, gdzie możesz stanąć i przejść się szlakiem, który ma... około 500m ;] oczywiście ten „szlak” to drewniany pomost z barierkami, ale można im to wybaczyć, w końcu to bagna:P tak czy owak było fajnie! Widzieliśmy aligatory z bliska, flamingi z daleka i inne ciekawe zwierzątka. Komary tez:P

Ostatni dzień spędziliśmy na plaży i pojechaliśmy odwiedzić słynną dzielnice Art Deco, niby największe na świecie skupisko budynków w tym stylu. Jedyne co tam można było zobaczyć, to restauracje i drogie sklepy, no ale jakoś nas to nie zdziwiło;)

Aaa no i warto wspomnieć o Malej Hawanie! Bartek bardzo chciał tam dostać wpieprz hehe, wyczytał, ze jest tam niebezpiecznie, szczególnie w nocy. Pojechaliśmy w nocy i... nic! Cisza spokój, nikt nas nie zaczepiał:P wypiliśmy piwko w meksykańskiej restauracji i tyle

W ogóle to na Florydzie są miejsca, gdzie można dogadać się tylko po hiszpańsku! To ciekawe być w Stanach i nie moc się porozumieć po angielsku:P

Smutno było wracać, ale przecież jeszcze czekały nas 2 dni w Nowym JorkuW piątek po powrocie pojechaliśmy na zakupy, a w sobotę zwiedziliśmy metrem prawie cale centrum. Pojechaliśmy na Bronx (ku niezadowoleniu Bartka, znów nie napotkaliśmy żadnej niebezpiecznej sytuacji), potem na Greenpoint. To jest polska dzielnica Nowego Jorku. W barze mlecznym Pyza zjedliśmy wspaniały, cudowny, przepyszny, fantastyczny obiad w postaci zupy i pierogów ruskich (GOTOWANYCH). Zjadłabym jeszcze 3 inne obiady, gdyby mi się zmieściły

Chcieliśmy tez wjechać na Empire State Building, ale trzeba było stać w kolejce 2h, więc stwierdziliśmy, ze następnym razem

Wieczorem pojechaliśmy do Chinatown i Little Italy. Dwie bardzo fajne dzielnice kolo siebie. Niestety nie mieliśmy już za bardzo czasu ich zwiedzić. Zjedliśmy kolejny obiad, chiński tym razem i dzień się skończył

A w niedziele znów podroż. Na lotnisko, pożegnanie i na autobus, do domu.... Taaaaak mi się nie chciało wracać...

niedziela, 14 listopada 2010

Plany...

Hej ho!

U mnie ostatnio nie dzieje się nic ciekawego, czym mogłabym się z Wami podzielić. Nawet ten weekend nie był zbyt interesujący, bo w sobotę byliśmy na zakupach, a dziś pojechałam z Nancy do jej miasta rodzinnego, gdzie poszłyśmy do kościoła (chociaż to jest może warte opisania) i na obiad do jej brata.

Za to mogę Wam powiedzieć, że już wkrótce będę miała ciekawe rzeczy do opisywania, bo.... lecę na Floryyyydę do Miami! :)))) mało tego... lecę tam z Bartkiem, czyli już w ogóle fantastycznie!

Plan jest taki: w najbliższą sobotę wieczorem jadę pociągiem do Nowego Jorku, tam spędzę z Bartoszem 2 dni, a w poniedziałek popołudniu lecimy na Florydę i zostaniemy tam do piątku. Potem do niedzieli znów będziemy w Nowym Jorku. Zapowiada się ekstra i już nie mogę się doczekać! :)

Co do tego kościoła - tutaj jest nieporównywalnie lepiej. Pomijam już fakt, że sam kościół jako budynek jest "ciepły" (dywany, ogrzewanie, sofy, kawa...). Ważne jest to jaka atmosfera tu panuje. Żadnej ciszy! Ludzie przychodzą do kościoła pół godziny wcześniej, żeby porozmawiać z innymi, pośmiać się, pożartować, łażą po całym kościele w tą i z powrotem, a między nimi wszystkimi przechadza się pastor (która jest kobietą). Msza wygląda dość podobnie jeśli chodzi o jej przebieg, ale pastorka jest o wiele bardziej wyluzowana, jest o wiele więcej śpiewania, itd. Jak się wchodzi do kościoła, to dostaje się do ręki transkrypt całej mszy - wszystkie piosenki, czytania i modlitwy. Poza tym - nie ma żadnej spowiedzi, komunię dają do ręki i generalnie, jak napisałam, JEST LEPIEJ. Także myślę o przejściu na protestantyzm :P

środa, 10 listopada 2010

Niagara Falls

Wodospady Niagara

W ten weekend pojechaliśmy z Davem, Pat (rodzinka Ewy) i Nancy do miejscowości Niagara Falls. Pogoda jak zwykle dopisała (naprawdę mamy jakieś niesamowite szczęście w tej kwestii), było pięknie i słonecznie. Temperatura była jednak zimowa, więc nie było tłumów :)

Zanim w ogóle zobaczyliśmy wodospady, obejrzeliśmy film opowiadający ich historię i różne ciekawe przypadki ich „pokonania”. Na przykład jedna pani kazała się zamknąć w beczce z kotem i tak spłynęła wodospadem. Przeżyła i kot też przeżył, tylko, że zmienił kolor z czarnego na biały:P Film oglądało się jak thriller pierwszej klasy :)

Wodospady są przepiękne, ale nie tak wielkie jak się spodziewałam. Można sporo pospacerować po okolicy i ogólnie, jak to w Ameryce, atrakcji nie brakuje dla turystów, którzy chcą wydać swoje pieniądzory.

Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się Kanada, do której nie mogliśmy pojechać z powodu naszych przestarzałych paszportów. A stamtąd widok na wodospady podobno jest lepszy i można wejść pod wodospad! No cóż, następnym razem :)

Wieczorem Dave nas zabrał do kasyna. Też mieliśmy problemy z wejściem, bo można to było zrobić tylko z paszportem. Żaden dowód osobisty ani prawo jazdy nie z USA nie są dla nich dowodem tożsamości. Więc w oczekiwaniu na paszporty, po które ktoś pojechał, usiedliśmy w barze i tam były takie wbudowane monitory do grania w pokera. Podwoiłam ilość pieniędzy w portfelu i zadowolona pomyślałam „ho ho a jeszcze nawet nie weszłam do kasyna”. Oczywiście jak już weszłam, to mi pieniędzy nie przybyło, ale i tak wyszłam na plusie, nie licząc darmowych drinków. No i kasyno było ogromne i ogólnie robiło wrażenie (byłam pierwszy raz w takim przybytku „kultury”).

W niedzielę rano wyruszyliśmy w drogę powrotną, która trwała prawie caaały dzień.

Szpital w Hershey

Poza tym ostatnio miałam okazję zwiedzić szpital w Hershey, dzięki uprzejmości Piotrka, który tam pracuje i jego przełożonych, których nie było w pracy :P

W sumie nie wiem jak ten szpital działa, bo został założony przez fundację Miltona Hersheya, który założył chyba wszystko w tym mieście i słusznie je nazwano jego nazwiskiem. I szpital dalej do tej fundacji należy, a w dodatku jest połączony z medycznym wydziałem uniwersytetu stanowego. Więc do kogo ten szpital należy i kto nim tak naprawdę rządzi – nie wiadomo. Ważne jest to, że ktoś rządzi dobrze. Szpital jest ekstra. Każdy pacjent ma swój pokój i przyporządkowanego laptopa, gdzie lekarze wprowadzają dane i potem na wielkim monitorze na korytarzu wyświetla się bicie serca każdego pacjenta z danego korytarza i inne dane. Po szpitalu chodzi pełno studentów z lekarzami, którzy im coś tłumaczą. Są pokoje do czytania dla pacjentów, Starbucks chyba dla odwiedzających i sklep z... pamiątkami nie wiadomo dla kogo :|

No i co najważniejsze – ciągle prowadzą badania. Wydają na to miliony dolarów! Tutaj się ludzi z raka najzwyczajniej leczy! Niestety nie jest to dostępne dla nie-obywateli USA, bo ceny są kosmiczne.

środa, 27 października 2010

Washington D.C.

Ostatni weekend był wspaniały. Pogoda jak marzenie – w okolicach 75 stopni F, czyli Wasze jakieś 22, słonecznie, ale nie za gorąco. W takich to właśnie warunkach pogodowych pojechaliśmy zwiedzać stolicę imperium.

Waszyngtonu nie będę opisywać. Robi wrażenie, szczególnie, kiedy człowiek zda sobie sprawę że znajduje się w pępku świata (przynajmniej jeśli chodzi o decyzje polityczne). Budynek Kapitolu jest przepiękny – on zrobił na mnie największe wrażenie, jeśli chodzi o architekturę. No i największa biblioteka świata, to dopiero coś :)

Co jest bardzo ciekawe – w Waszyngtonie nie ma drapaczy chmur! Podobno dlatego, że budynki nie mogą być wyższe niż Pomnik Waszyngtona (niecałe 170m).

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o dzielnicę Georgetown i wreszcie zobaczyłam Amerykę, w jakiej chciałabym się znaleźć! Jest to dzielnica, w której znajduje się kilka uczelni wyższych. Przejeżdżając tam późnym wieczorem zobaczyliśmy mnóstwo młodych ludzi na ulicach, pełno pubów i kawiarenek, pootwierane sklepy z ciuchami (takie fajne, bo nie wiem czy Wam już pisałam, ale ogólnie jestem zdegustowana ubraniami, jakie tu sprzedają w sklepach) – tam chcę mieszkać przez pozostałe 3 miesiące! :P

Co było najlepsze w tym weekendzie to to, że mogliśmy go spędzić całkowicie we własnym gronie. Spaliśmy wszyscy u Natalii rodzinki, popijaliśmy wieczorami piwko oglądając baseball (też już znam zasady, ha!), przeprowadzaliśmy nocne pogaduchy o życiu, no i opalaliśmy się w piękny niedzielny poranek na gorącym słońcu :)

Poza weekendowymi wyjazdami, to nic się u mnie nie zmienia. Pracuję, a popołudniami zazwyczaj jestem czymś zajęta. Np. dziś spędziłam popołudnie i wieczór z dzieciakami sąsiadów, które mają co prawda ADHD, ale są bardzo fajne :) byliśmy na paradzie z okazji Halloween, która była dłuuuuuga na 2h i w dodatku rozdawali słodycze, czyli już mi się podobało :]

W międzyczasie dokonuję ciągłych obserwacji, jeśli chodzi o różnice między Europą a Ameryką. Moje nowe wnioski przedstawiają się następująco:

Amerykanie są:
  • kreatywni,
  • przemili i to szczerze,
  • pozytywni.

I to mnie się tu podoba. Szczególnie to pierwsze. Bo kreatywność naprawdę wiele w życiu zmienia, a na pewno dodaje barw :) Już nie mówiąc o niezwykłym wpływie tej cechy na biznes. Śmiem twierdzić, że to właśnie kreatywność jest motorem rozwoju tego kraju, bo przecież nie można powiedzieć, że Amerykanie są mądrzejsi niż Europejczycy. A jednak większość rzeczy działa tu lepiej. A jak nie działa, to nie marudzą, tylko naprawiają!

czwartek, 21 października 2010

Kolejny weekend

Shippensburg University

W sobotę wybraliśmy się w odwiedziny do Wojtka, który w ramach wymiany przyjechał studiować w tym semestrze na University of Shippensburg. Wojtek mieszka z 3 chłopakami w akademiku. Wszyscy trzej w piękne, słoneczne, ciepłe, sobotnie popołudnie grali w gry komputerowe tudzież PS3 i ani myśleli porozmawiać z nami na więcej tematów niż „how are you”. O ile przed wejściem do tego mieszkania twierdziłam, że bardzo chciałabym studiować w Stanach (ze względu na infrastrukturę, o której zaraz napiszę), to po wyjściu stwierdziłam, że jednak... chyba... wolę cofnięte w rozwoju polskie uczelnie:P może na Harvardzie bym się lepiej odnalazła hehe:)

Studenci może wrażenia nie robią, za to sama uczelnia jak najbardziej. Generalnie tutaj kampus uczelniany stanowi miasteczko samo w sobie. Jest tu wszystko – sklepy, kawiarnie (Sturbucks oczywiście też), stołówki, 15 boisk do wszystkiego (ja bym to nazwała stadionami, bo każde boisko spokojnie mogłoby być areną 1-ligowego meczu w Polsce:P), ogromny kompleks sportowy (siłownie, baseny, itd.), z którego możesz korzystać za darmo o każdej porze, sale koncertowe, teatr i nie wiadomo co tam jeszcze! Wszystko otoczone oczywiście zadbanymi trawnikami, gdzie powystawiano naprawdę super-wygodne drewniane fotele. Nie wiem czy polskie uczelnie doczekają kiedyś takich czasów, ale wspólnie stwierdziliśmy, że gdyby polscy studenci płacili choćby te marne (jak na tutejsze „ceny”) 20 tys. dolarów rocznie, to pewnie mielibyśmy tak samo fajnie ;)

Czego jeszcze nie omieszkam wspomnieć, to stołówki, gdzie zjedliśmy obiad. Wejście kosztowało $7 (czyli tanizna, bo w Harrisburgu kupię za to najwyżej frytki) i można było jeść do woli. Rzecz w tym, że oni mieli tam DOSŁOWNIE wszystko. Pierogów jedynie nie było, ale Wojtek mówił, że innego dnia były. Także zjadłam 3 obiady, 4 desery i na sam koniec doprawiłam się lodami (których było 7 rodzajów + 20 rodzajów polew i posypek). Więc na podstawie lodów możecie sobie wyobrazić ile tam było normalnego jedzenia. Stołówka była tak ogromna, że chyba z 1000 osób by tam weszło. Potem przemyślałam tę sprawę i stwierdziłam, że chyba jednak dobrze, że nie mam na co dzień dostępu do takiego miejsca. Bo wtedy chyba nawet basen (mówiłam, że od razu kupiłam 3-miesięczny karnet?) by mi nie pomógł:P

Mało tego! W ten sam dzień, kiedy wybraliśmy się do Shippensburga, w odwiedziny wpadł też Shawn Rumery (!!!), którego pewnie niektórzy z Was znają. A Ci którzy nie znają: to jest chłopak ze Stanów, który spędził ostatni rok akademicki na UE, wspomagając samorząd studencki w aktywizacji studentów. No i w skrócie, to Shawn jest strasznie fajnym gościem. Szczerze mówiąc, to nie spodziewałam się go ujrzeć zbyt prędko, o ile kiedykolwiek. Także niespodzianka była naprawdę ekstra!

Shawn był w trakcie przeprowadzki do Chicago. Dosłownie – jechał z Maine (skąd pochodzi) do Chicago samochodem i po drodze wstępował w różne miejsca, również do Shippensburga. Tam będzie mieszkał w wielkim domu i pewnie szlifował swój polski:D Zaprosił nas do tego Chicago i ja z pewnością zrobię wszystko, żebyśmy z tego zaproszenia skorzystali, bo lepszego przewodnika nie znajdziemy! :)

Annapolis
W niedzielę pojechałyśmy z Nancy odwiedzić jej znajomych, którzy mieszkają w stolicy stanu Maryland – Annapolis. Jest to bardzo ładne i przyjemne miasteczko. Wąski uliczki, knajpki na chodnikach, stylowe sklepiki – aż trudno uwierzyć, że to Ameryka:P Poza tym Annapolis leży nad zatoką Oceanu Atlantyckiego i dzięki temu widokowi morza i żaglówek jest jeszcze ładniej:)

Co jeszcze jest ładne? Chłopcy:P Przez cały czas odkąd tu (do USA) przyjechałam, zastanawiałam się – gdzie są ci wszyscy przystojni amerykańscy chłopcy? Na uniwersytecie w Shippensburgu ich nie było, co zweryfikowałam w sobotę. Odpowiedź brzmi – wszyscy studiują w Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis! Byłyśmy w ich kaplicy na mszy (długa i nudna jak w Polsce, a kazanie to nawet dłuższe) i tam mogłam podziwiać owych przystojniaków ;)

Potem odwiedziłyśmy State Capitol Building, gdzie bardzo fajna pani przewodnik całkiem za darmo nas oprowadziła, opowiadając przy tym masę ciekawych historii, jak to 27 warstw farby zeszło ze ściany pokoju, gdzie przemawiał Waszyngton zanim skapnęli się, że jest tam wilgoć, itp.

A potem pojechałyśmy do domu tych znajomych Nancy i tam się przejadłam po raz enty:/ Przy okazji miałam okazję doświadczyć ataku wściekłych (no dobra, wściekli nie byli, ale zaciekli na pewno) Amerykanów, kiedy tylko bąknęłam, że w Europie wątpi się czy Apollo rzeczywiście wylądował na księżycu. Tak czy owak, było miło:)

środa, 13 października 2010

You do the math :)

Tym razem pokażę Wam jak trudno jest rozpocząć życie w USA.

W weekend Nancy zabrała mnie do WV (nie mylić z VolksWagenenm:P). Nie jest to jakoś strasznie daleko, bo wyszło około 230 mil w jedną stronę z Hershey. Biorąc pod uwagę jakość dróg w USA, to jedzie się dość szybko. I nie chodzi mi tu o ich jakość w sensie, że nie ma dziur, tylko bardziej o to, że wszędzie są drogi, które śmiało można nazwać autostradami. Nawet w centrach miast (tylko, że czasem napotyka się światła). Co dziwne – ograniczenie prędkości na autostradach z reguły wynosi 65mph co dla mnie jest śmieszne. Co jeszcze dziwniejsze – oni tak naprawdę jeżdżą! Wolno jak nie wiem co :)

I chyba jeszcze w tym miejscu warto wspomnieć o cenach paliwa, na które Amerykanie ciągle narzekają! 2,60 $ za galon... takie ceny w Polsce to chyba były w latach 80.

Tak więc od piątku wieczorem do poniedziałku rano mieszkałam w drewnianej chatce w środku parku stanowego Blackwater Falls. Myślę, że można porównać go do polskich Bieszczad – taka sama głusza (a nawet jeszcze gorsza, bo telefon nie łapał zasięgu nigdzie), podobne krajobrazy, klimat odcięcia od cywilizacji. Najbliższe miasteczko – Thomas – miało NIESAMOWITY klimat. Tak sobie właśnie wyobrażam Route 66: żadnych tam centrów handlowych i makdonaldów! Małe sklepiki, wszystko stare, wystawy pozabijane deskami, pusto, głucho i jeden otwarty bar, z piwem robionym w pobliskim browarze. To jest to :) w galerii możecie zobaczyć zdjęcia z tego baru (nazywał się Purple Fiddle). W niedzielę wieczorem byliśmy tam na koncercie – suuuuper było!

Dobra, wracając do matematyki – pogoda była piękna. Przez cały weekend temperatura w dzień nie spadała poniżej 70°F. Także możecie mi pewnie pozazdrościć:P

W parku była ogromna ilość jeleni i saren. Co najfajniejsze – one się w ogóle nie bały ludzi! Podchodziły naprawdę blisko. W galerii możecie zobaczyć kilka zdjęć pod rząd, jak idę ulicą, z daleka widzę sarnę stojącą koło jarda od drogi, zbliżam się – ona nic, przechodzę w odległości tego jarda, a ona nie ucieka! Strasznie fajne uczucie :)

W wydarzeniu (weekendowym pobycie w WV) wzięło udział około 30 osób. Poznałam bardzo fajną rodzinkę pastora i to z nimi się najwięcej rozbijałam podczas tego weekendu. Fajnie było wreszcie spędzić trochę czasu z młodymi ludźmi (w wieku moich rodziców:D), miałam o czym pogadać i z kim poszwendać się po lasach :) a co do szlaków turystycznych, to albo ja trafiłam na takie miejsce, albo jest to kolejny przykład na wygodnictwo Amerykanów. Wszystkie miały około mili długości! Czyli: podjeżdżasz samochodem, idziesz milę i za pół godzinki znów jesteś w ukochanym samochodzie.

(A propos tego: dziś przeczytałam bardzo zabawny artykuł o tym, że Amerykanie jeżdżą samochodem wszędzie – nawet do sąsiadów! Albo na siłownię, która znajduje się w odległości 200 jardów od ich domu, żeby tam pochodzić na bieżni. I nawet im do głowy nie przyjdzie, żeby gdzieś pójść na piechotę, a jak im coś takiego zasugerujesz, to patrzą na Ciebie jak na – uwaga tu cytat z artykułu - „drastycznie upośledzonego”.)

Poza chodzeniem po lasach (bo chodzeniem po górach tego niestety nie mogę nazwać), wybrałam się na basen. Co prawda był malutki (jakieś 25 stóp długości) i płytki (5 stóp głębokości) ale świetnie było wskoczyć do wody, bo na zewnątrz naprawdę było gorąco! Poza darmowym basenem, wynajmując drewniany domek w głuszy amerykańskiego lasu, ma się również dostęp do jacuzzi z gorącą wodą i bąbelkami oraz siłowni.

Poza tym, coś mnie pożarło. I to na pewno nie komary. Trochę mnie zaniepokoiła informacja, że w USA po 20 latach nieobecności powróciły bed bugs (nie wiem czy to przetłumaczalne, ale spróbuję: łóżkowe pluskwy:P). Są malutkie (jakieś 0,2 cala) i gryzą. Okropnie swędzi i nie chce się goić. Można je spotkać w podrzędnych hotalach. Mam nadzieję, że to nie były bed bugs, bo na zdjęciach w internecie wyglądają obleśnie, ugryzienia też.

I tym miłym tematem zakończę mą wypowiedź:)

Aaa jeszcze jedno! Wbrew wszelkim zapowiedziom i obawom mych przyjaciół i rodziny – SCHUDŁAM w Ameryce 2 funty!!! A ten hamburger ze zdjęcia był całkiem dobry :)

wtorek, 5 października 2010

Filadelfia

Jednodniowa wycieczka do Filadelfii jest w sam raz. Miasto jest dość duże, bo ma ponad milion mieszkańców, ale wszystko co warte zobaczenia znajduje się w odległościach, które można łatwo pokonać na pieszo i to bez zbytniego pośpiechu.

Nasza wycieczka była bardzo fajna, głównie dlatego, że mogliśmy spędzić cały dzień we własnym gronie (praktykantów), mówić po polsku i opowiadać sobie nawzajem o pracy, rodzinach i co nam się podoba i nie podoba u Amerykańczyków.

Zwiedziliśmy wszystkie najważniejsze części miasta. Choć może „zwiedziliśmy” to za duże słowo. Obeszliśmy!

Zaparkowaliśmy w niewielkim oddaleniu od samego centrum, przeszliśmy pomiędzy drapaczami chmur w stronę City Hall. Ten budynek chyba robi największe wrażenie. Jest piękny, co się rzadko zdarza w USA. Pennsylvania Convention Center zaznaczane na wszystkich mapach jako obiekt do zwiedzania jest po prostu dużym, nowym budynkiem, kompletnie nieinteresującym. Potem przez China Town dostaliśmy się do „najbardziej historycznej mili kwadratowej w USA” - Independence National Historical Park. Tam znajduje się Dzwon Wolności (właściwie to dzwonek, bo jest dość mały). Stwierdziliśmy, że warto go zobaczyć, bo w końcu to drugi najważniejszy dzwon na świecie (zaraz po dzwonie Zygmunta:D). Amerykanie strasznie się nim podniecają. Symbolizuje dla nich wojnę o wszystko w tym kraju – najpierw o niepodległość, potem o równe prawa, potem II Wojnę Światową, Zimną Wojnę, wojnę w Wietnamie, itd. W sumie to całkiem wygodne mieć jeden symbol od wszystkiego – cali Amerykanie ;)

Stare miasto nie zachwyciło mnie niczym. Tutaj stare miasto nie oznacza koniecznie czegoś ciekawego, poza budynkami starszymi niż inne w tym kraju.

Rzeka Delaware za to robi wrażenie. Jest wielka. To tutaj wylądował Penn (jak nazwisko wskazuje - założyciel Pensylwanii) i założył w 1681 roku kolonię, której stolicą została Filadelfia. W sumie to przez prawie cały czas, do 1790 roku, Filadelfia była stolicą USA. Nad rzeką wisi ogromny most Benjamina Franklina, który ma 1,8 mili długości i kiedy został zbudowany w 1926 roku, był największym na świecie mostem wiszącym.

Ale zwiedzanie to nie jest najlepsza część wycieczki! Wielkim przypadkiem trafiliśmy na ogromną defiladę Polonii mieszkającej w okolicznych stanach. Były orkiestry, ludowe tancerki, studenci, miss jakaśtam, wesele na przyczepie od tira, cuda wianki :) ekstra sprawa! Dziwię się, że im się tak chce wyrażać swoją polskość, ale jednocześnie podziwiam, bo niektórzy z nich w ogóle nie mówią po polsku, a mimo wszystko czują się tak związani z naszą kulturą, że maszerują po mieście i to pokazują (a pewnie jeszcze wcześniej długo się do tego przygotowują). Poza tym, to dawno nie słyszałam takiej dobrej ludowej muzyki :)

Poza tym zjedliśmy znów jakieś paskudne amerykańskie żarcie. Muszę z tym skończyć!
Za to siedząc w barze mogliśmy oglądać w TV mecz amerykańskiego footballu, gdzie grała filadelfijska drużyna. Piotrek wyjaśnił mi zasady gry, więc teraz czuję się kompetentna żeby iść na football na żywo! :D

czwartek, 30 września 2010

Praca i Harrisburg

Myślę, że po 4 dniach mogę wypowiedzieć się na temat swojej pracy tutaj. Jest ona totalnie odmóżdżająca – wkładanie ulotek do folderów, wkładanie karteczek do plakietek na targi, wklepywanie danych do komputera. I to jest jedyny (ale za to wielki) minus.

Na szczęście:
  • pracuję mniej więcej od 9 do 15
  • będę miała okazję uczestniczyć w wielu ciekawych spotkaniach i wydarzeniach w różnych miastach i różnych miejscach (Hiltony, Radissony, hehe:P)
  • w pracy starają się zapewnić mi jak najwięcej atrakcji i w związku z tym pokazują mi miasto, jeśli jedziemy na lunch, to poza Harrisburg, tak żebym coś zobaczyła (zapłata za lunch brzmi „thank you Keystone”)
  • mogę uczestniczyć we wszystkich zebraniach rad nadzorczych Keystone Human Services i organizacji „córek” (których jest milion i chyba nikt ich nie potrafi wymienić:P)
  • pracuję z naprawdę fajnymi ludźmi i ciągle poznaję nowych:)

Miałam również po raz pierwszy okazję poszwendać się samotnie po mieście. Poszłam do Kapitolu, gdzie znajduje się siedziba wszelkich władz stanu. I w środku i na zewnątrz budynek robi naprawdę wielkie wrażenie! W środku wszystko jest z ciemnego, ciężkiego drewna, piękna kopuła, piękne malowidła na ścianach. Pokój gubernatora też ekstra – wpadłam na kawkę :)

Potem poszłam do State Museum of Pennsylvania. W sumie to wcale nie chciało mi się tam iść, ale z braku laku... i nie żałuję! Muzeum jest wspaniałe! (A ja nie jestem zapaloną miłośniczką muzeów.) Wystawy dotyczące Indian, trójwymiarowe gabloty ze zwierzętami, filmy o geologii – po prostu super!

I teraz najlepsze – muzeum jest otwarte do 17. O 16.45 jakiś pan zaczął coś charczeć do głośników, nie zrozumiałam ani słowa, ale pomyślałam, że zapewne informuje, że mamy 15 minut na opuszczenie muzeum i dalej w najlepsze kontynuowałam podziwianie sztuki. Nagle patrzę, a ja... jestem zamknięta w tej galerii!!! sprawdzam jedne drzwi, drugie, ani drgną. Bogu dzięki znajdowało się tam wyjście ewakuacyjne i ono było otwarte. Jakimiś piwnicami szłam i szłam i nagle wyszłam na ulicę:) ufff...
Potem się dowiedziałam, że użycie „emergency exit” powoduje uruchomienie alarmu i wzywa policję, ale chyba w tym wypadku oni jeszcze tego alarmu nie zdążyli włączyć.
Ale adrenalinka podskoczyła:)

Potem jeszcze trochę połaziłam po centrum. Wszystkie kościoły były zamknięte, a jest ich wiele i różnych dziwnych wyznań.

A propos – stwierdziłam, że Amerykanie to bardzo prosty naród. Oczywiście nie można uogólniać całego kraju, ale jednak pozwolę sobie wyciągnąć ogólne wnioski:
W przeciwieństwie do Europy nie następuje tu ateizacja społeczeństwa. Większość Amerykanów ma bardzo prosty i „łatwy w obsłudze” styl życia i bycia – praca, dobre stosunki z ludźmi, lunch lub obiad w dobrej restauracji (do której nawet podczas pracy są w stanie jechać pół godziny w jedną stronę!), religia (Bóg pomaga i nikt się nie zastanawia czy on istnieje czy nie – po co?), społeczna użyteczność (czyli angażowanie się w jakiś ruch, aukcje dobroczynne, cotygodniowa praca w schronisku, itd.). Proste? I tak, coś mi się wydaje, żyje i myśli tu większość ludzi.

niedziela, 26 września 2010

Dzień 2

Polski piknik
Tutaj pojawiło się najlepsze jedzenie, jakie dotąd jadłam w Stanach:D Poznaliśmy Monikę, która jest tu au-pair na rok i pracuje w Harrisburgu. Rozmawialiśmy trochę o nawykach żywieniowych Amerykanów. O tym, że jedzą mało albo nic na śniadanie, coś tam przegryzą na lunch (kanapka albo sałatka), a wieczorem na kolację obżerają się za cały dzień. Do upadłego.

Hershey Park
Atrakcji tam co niemiara! Dla ludzi w każdym wieku i o różnych oczekiwaniach co do poziomu adrenaliny. Ja kompletnym hardcorem nie jestem... zawsze wiedziałam, że nie potrzebuję adrenaliny do szczęścia, dziś się tylko o tym przekonałam do końca;) więc „bawiliśmy się” z Piotrkiem, który jest podobnego zdania na atrakcjach chyba dla emerytów:D ale żeby nie było – zaliczyłam 2 atrakcje, które naprawdę spowodowały wzrost ciśnienia, w tym rollercoaster, który był... na drewnianej konstrukcji :| nie ma co gadać, zrobiłam parę fotek z wysokości, więc sami zobaczycie (jak już znajdę czas na umieszczenie zdjęć na picasie).

---

Dziś zrozumiałam co mnie tu najbardziej denerwuje i dlaczego wcale nie czuję się tu tak dobrze. Chodzi o zależność. Gdziekolwiek chcę się dostać ktoś mnie musi podwieźć! W tym kraju nie da się żyć bez samochodu. Małe sklepy nie istnieją, po gumę do żucia albo po chleb trzeba jechać do supermarketu. Chodniki są w niewielkiej części miasteczka, przestrzenie do pokonania ogromne. Więc czegokolwiek będę potrzebowała – kupić pomidora albo odwiedzić koleżankę, to muszę prosić Nancy żeby mnie zawiozła. To mi kompletnie nie odpowiada, bo nie lubię z reguły prosić kogoś o przysługę, a tutaj będę to musiała robić notorycznie. Ale w sumie może i dobrze nauczyć się prosić?

Chciałam jeszcze potwierdzić inną obiegową opinię – Amerykanie (a co gorsza Amerykanki) wyglądają okropnie. I wcale już nie mówię tu o tym, że chyba 80% społeczeństwa to totalne grubasy, ale o tym, że oni wszyscy wyglądają tak samo! T-shirt + dżiny + adidasy (takie do biegania). Po czymś takim na wrocławskim rynku można się poczuć jak na wybiegu modelek.

sobota, 25 września 2010

Dzień 1

Hej!

Informuję wszystkich, że cała i zdrowa dotarłam do Ameryki :)

Właśnie mija mój pierwszy dzień tutaj. U mnie jest 20, Wy już słodko śpicie, bo macie 2 w nocy.

Najpierw krótko napiszę co robiłam, potem kilka moich obserwacji:

Wczoraj po wylądowaniu w Nowym Jorku (a właściwie w New Jersey po drugiej stronie rzeki Hudson) pojechaliśmy busem do Harrisburga, gdzie czekały na nas rodzinki. Po drodze zjedliśmy w Midway Diner – tam podobno jadają tirowcy, więc jest dobre i tanio (moje myśli o jedzeniu poniżej). Po 3h drogi (wcale nie jest tak strasznie blisko do tego NY) odebrała mnie Nancy, u której będę mieszkać. Jest to miła starsza pani, ma fajnego kota, a jej dom to istne muzeum! Jak kiedyś uda mi się policzyć obrazy we wszystkich pomieszczeniach, to napiszę ich liczbę, ale na pewno niejedna galeria by się nie powstydziła:P W moim pokoju jest ich 14... Dobra, do rzeczy. Dziś rano pojechałyśmy na zakupy do supermarketu, potem na wspólny obiadek zresztą praktykantów i ich rodzinami. Było bardzo fajnie i zaplanowano nam już 2 wycieczki, także sami nic nie musimy póki co robić! Waszyngton pod koniec października, Niagara na początku listopada. A jutro (niedziela) idziemy do jednego z największych parków rozrywki na wschodnim wybrzeżu. Widziałam z daleka te rollcoastery i... boję się :P

Jakie są moje odczucia po pierwszym dniu? (najczęściej zadawane przez Was pytanie)
Wszystko, co słyszałam się potwierdza – ogromne wozy, wszędzie uśmiechnięci ludzie, itd.
Co do jednego się po pierwszym dniu nie mogę zgodzić – ich jedzenie wcale nie jest dobre! W Midway Diner jadłam jakiegoś sandwicha z posiekanym mięsem. Ok, było to smaczne, ale w Polsce jadałam lepsze rzeczy. Dzisiejszy obiad – nic specjalnego. Choć to był Dutch Diner, więc niby nie typowe amerykańskie jedzenie. Płatki śniadaniowe z jogurtem – ohyda. Kawa – tak paskudna, że nie mogłam wypić (co innego w Starbucksie). Tak więc moi drodzy, jak dobrze pójdzie to nie przytyję aż tak bardzo :D (Kupiłam dziś buty do biegania.)
Ciekawą obserwacją na drogach (tam spędziłam najwięcej czasu póki co) jest to, że ich znaki są pisane. Mało jest symboli. Piszą po prostu „z tego pasa można skręcać tylko w lewo” albo „koniec strefy szkoły”. Tępią może analfabetyzm, kto wie. Druga rzecz – światła nie znajdują się nad głowami kierowców, tylko po przeciwległej stronie drogi. Także nie ma opcji, że podjedziesz za blisko skrzyżowania i nie będziesz ich widzieć. I jeszcze jedno – na czerwonym świetle można skręcać w prawo po zatrzymaniu się, czyli obowiązuje u nich nasza zielona strzałka, ale bez zielonej strzałki.

I ostatnia rzecz na dzisiaj, która zdarzyła się przed chwilą (9 p.m). Nancy powiedziała, że pokaże mi coś ciekawego i zabrała mnie do piwnicy, gdzie ma pokój zrobiony totalnie w afrykańskim stylu! Jest SUPER! I tam (och, jak dobrze) jest stacjonarny rowerek :)