środa, 19 stycznia 2011

Ostatni miesiąc

Ostatni miesiąc w USA nie obfitował w niezapomniane przygody;)

Podróże się skończyły, w pracy nic nowego (poza ostatnim weekendem, o czym poniżej), przyszła zima, ale jakaś taka bez wyrazu - ciepła i bez śniegu. Wpadłam w rutynę życia codziennego i trochę czasu spędziłam też pisząc wielki referat o Walmart na uczelnię.

CHOCOLATEFEST
W ostatni weekend odbyły się 2 finalne dla mnie projekty. W sobotę był ChocolateBall - bal, obecna większość ważnych osób z okolicy, wszyscy ecie-pecie. Tematem przewodnim balu była Jamajka. Fajnie to zrobili(śmy hehe) - był band grający reagge, super dekoracje (kilka zdjęć na mojej Picasie) i orientalne jedzenie. Bawiłam się dość dobrze, może dlatego, że nie brakowało szampana;)

W niedzielę odbył y się wieeeelkie targi czekolady - Chocolatefest. Trudno to opisać. Było tyle czekolady we wszystkich postaciach, że nie dało się tego ogarnąć! Podczas targów było również rozwiązanie konkursu na najlepsze i najciekawsze torty (tematem też była Jamajka i też są na zdjęciach). Były małe dzieci, małe pieski, wszystko, cuda na patyku. Wróciłam tak padnięta, że spałam 12 godzin i obudziłam się dalej zmęczona:P

No a teraz idę spać. Ostatnia noc w Stanach :)

Do zobaczenia w Polsce!

czwartek, 23 grudnia 2010

Autobusy, autobusy

Jako, że u mnie już nie dzieje się nic ciekawego i czekam już na powrót do domu, toteż nie piszę.

Pomyślałam jednak, że podzielę się z Wami ciekawymi obserwacjami dotyczącymi autobusów. Nie są to autobusy miejskie, ale nie jest to też odpowiednik naszego PKSu, coś pośrodku - takie autobusy kursujące tylko na krótkie dystanse, pomiędzy miasteczkami w pobliżu Harrisburga. Ja takim dojeżdżam do pracy.

Co więc ciekawego w tych autobusach?
Ano ludzie!

Pierwsza rzecz - każdy zna każdego po imieniu. Nie ma osoby, która by jeździła autobusem i była anonimowa. Wszyscy wiedzą kto gdzie mieszka i pracuje, co lubi, czego nie lubi, jak gotuje i jakie ma poglądy polityczne (a właściwie "społeczne", bo budowa chodnika, remont skrzyżowania, regulacje dotyczące trawników, nowy system informatyczny w bibliotece, to główne tematy rozmów).

Kolejna rzecz - kierowcy. ZAWSZE mili, zawsze życzą ci miłego dnia i wysadzą gdzie chcesz i poczekają jak widzą, że idziesz (nie biegniesz!) z daleka na autobus. Mnie na autobus rano wozi Nancy. Pewnego dnia podjeżdżamy do przystanku i już z daleka widzimy autobus (był chwilę za wcześnie, ale my też byłyśmy na ostatnią chwilę). Myślałyśmy, że będzie czekał nas pościg za autobusem, ale gdzież tam! Autobus czekał... na mnie:P Jak wsiadłam to pani kierowca powiedziała - "No właśnie tak się dziwiłam, gdzie jesteś, więc poczekałam". Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Szkoda.

Z okazji Świąt, pasażerowie autobusów firmy CAT postanowili zrobić Christmas Party w autobusie. Umówili się więc na grupie mailowej (do której są wszyscy zapisani!!!) na konkretny dzień i na konkretną godzinę. Postanowiłyśmy z Natalią wziąć w tym udział. Firma CAT przyozdobiła autobus we wstążeczki itd., a pasażerowie przynieśli ciasteczka i inne przekąski. Były konkursy z nagrodami, losowanie darmowych biletów autobusowych spośród wszystkich obecnych (Natalia wygrała), śpiewanie kolęd... Pewien pan napisał śmieszny wiersz o pasażerach i codziennej podróży do pracy, pan przedstawiciel firmy autobusowej, który również był obecny, zrobił też krótkie przemówienie.



Generalnie RE-WE-LA-CJA :)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Znów Nowy Jork :)

W ostatni weekend byłam na wycieczce z pracy w Nowym Jorku. Zwiedzaliśmy trochę inne miejsca, niż wcześniej z Bartkiem, więc zobaczyłam kawałek więcej tego miasta:) Najważniejsza rzecz: nigdy, przenigdy nie wybierajcie się do NY w grudniu! To co się dzieje na ulicach to jakaś masakra! Tłum! Masa ludzi – nie można się zatrzymać, nie można zawrócić, idziesz ulica i nie widzisz nic, poza plecami osób idących przed tobą.

Poza tym historia chyba zatacza kolo. Otóż w Ameryce, żeby dostać się do sklepu trzeba teraz stać w kilometrowej kolejce, kilka godzin! Nie przypomina to Wam starych, „dobrych” czasów sprzed kilkunastu lat? Tylko tutaj nawet dolary w kieszeni nie pomogą:P

W NY odwiedziliśmy Battery Park. Jest to miejsce, gdzie rozpoczęła się historia tego miasta– tutaj wylądowali imigranci i założono Nowy Amsterdam. Znajduje się tam również rzeźba, która stała w lobby jednego z budynków WTC. Jest to kula, „Sphere”, która symbolizuje... światowy pokój.

Potem przeszliśmy Wall Street do „Strefy 0”. Niestety nic nie widać zza ogrodzeń. Budują tam teraz nowe budynki, które już wysokie na kilka pięter. Najbardziej poruszającym miejscem jest chyba kaplica Świętego Pawła, która po atakach stanowiła takie schronisko dla wszystkich potrzebujących oraz miejsce, gdzie odpoczywali strażacy. dziś można tam zobaczyć wiele pamiątek, w tym zdjęcia zaginionych, buty, ubrania... te przedmioty mi trochę przypominały Oświęcim.

Kolejna atrakcja był Rockefeller Center, gdzie znajduje się siedziba telewizji NBC. Wjechaliśmy super szybka, prześwitująca winda, która grała filmy na 67 piętro i stamtąd można było zobaczyć panoramę Nowego Jorku. Fantastyczny widok z każdej strony! Strasznie tam na gorze wiało, ale porobili tam takie szklane ściany, więc dało się wytrzymać:)

Następnie przez 2 godziny PRZEPYCHALISMY się w tłumie do Times Square, gdzie mieliśmy zjeść obiad. Po drodze mijaliśmy fajne sklepy, np. „Świat M&Msów”, ale o wejściu można było pomarzyć:P

Obiad był ogromny i pyszny i z dużą ilością wina:) Skończyło się 4-krotnym śpiewaniem sto lat dla różnych gości i fala meksykańska w całej restauracji:P

wtorek, 30 listopada 2010

Nowy Jork i Miami

Ostatni tydzień był wspaniały
Oderwałam się od szarej codzienności, pojechałam w dwa świetne miejsca, no i, co najważniejsze, spędziłam go z Bartkiem.

Pierwsze miejsce, do jakiego się udaliśmy w Nowym Jorku w sobotę wieczorem był Brooklin Bridge. Widok na Manhattan nocą – piękny! Na nic więcej nie starczyło nam czasu, więc pojechaliśmy hiszpańskim busikiem do New Jersey, gdzie spaliśmy u Bartka znajomych (dwie sympatyczne parki z Polski).

W niedziele rano zjedliśmy POLSKIE śniadanie (zwykle kanapki, ale polski chleb... mmm) i pojechaliśmy na cały dzień do Nowego Jorku. Zobaczyliśmy baaardzo dużo, głównie spacerując. Times Square, 5th Avenue, choinka pod Rockefeller Center (jeszcze niegotowa), Central Park, Metropolitan Museum of Art, katedrę św. Patryka i parę innych miejsc. Co do muzeum, to jest cudowne! Jest tam ogromna ilość obrazów impresjonistów – Moneta, Maneta, Van Gogha, Cezanne’a, Gaugina... Oczywiście jest tez dużo innych rzeczy;) można spędzić tam kilka dni, my byliśmy 3h, bo nie chciałam Bartka ciągać cały dzień po muzeum, w którym już był:P

Wieczorem poszliśmy na SoHo w poszukiwaniu imprezy. Nie było łatwo, bo wszyscy ludzie wydawali się być bardziej zainteresowani zakupami, ale w końcu znaleźliśmy dobre miejsce najpierw na piwko, a potem na koncert jazzowy w towarzystwie samych melomanów.

Poniedziałek spędziliśmy w podroży. Do hotelu w Miami Beach dotarliśmy kolo 8 wieczorem. Od razu zlokalizowaliśmy plażę. I mimo, ze była od hotelu bardzo blisko (może jakieś 500m) w linii prostej, to żeby się na nią dostać trzeba było iść naokoło wszystkich innych hoteli przy plaży. Widok z naszego balkonu (mieszkaliśmy na 14 pietrze) był co prawda nie na ocean, tylko na rzekę (lub coś, co wyglądało jak rzeka), ale wcale nie żałowaliśmy bo był cudowny i był tam most zwodzony. Za każdym razem jak go podnosili, to dzwoniły dzwoneczki i biegliśmy na balkon zobaczyć co się dzieje

Tak więc spędziliśmy 3 dni w ciepłym Miami. była plaża, ocean, palmy, słońce, czego więcej można chcieć?

W jeden dzień wybraliśmy się na wycieczkę do Parku Narodowego Everglades. Zajęło nam to cały dzień (na paliwo wydaliśmy $25...., więc możecie sobie porównać ceny). Generalnie to bardzo ciekawe miejsce. są tam bezkresne bagna i dżungla jednocześnie. Oczywiście wszystko w amerykańskim stylu zwiedzania: wjeżdżasz samochodem do parku i co jakiś czas jest parking, gdzie możesz stanąć i przejść się szlakiem, który ma... około 500m ;] oczywiście ten „szlak” to drewniany pomost z barierkami, ale można im to wybaczyć, w końcu to bagna:P tak czy owak było fajnie! Widzieliśmy aligatory z bliska, flamingi z daleka i inne ciekawe zwierzątka. Komary tez:P

Ostatni dzień spędziliśmy na plaży i pojechaliśmy odwiedzić słynną dzielnice Art Deco, niby największe na świecie skupisko budynków w tym stylu. Jedyne co tam można było zobaczyć, to restauracje i drogie sklepy, no ale jakoś nas to nie zdziwiło;)

Aaa no i warto wspomnieć o Malej Hawanie! Bartek bardzo chciał tam dostać wpieprz hehe, wyczytał, ze jest tam niebezpiecznie, szczególnie w nocy. Pojechaliśmy w nocy i... nic! Cisza spokój, nikt nas nie zaczepiał:P wypiliśmy piwko w meksykańskiej restauracji i tyle

W ogóle to na Florydzie są miejsca, gdzie można dogadać się tylko po hiszpańsku! To ciekawe być w Stanach i nie moc się porozumieć po angielsku:P

Smutno było wracać, ale przecież jeszcze czekały nas 2 dni w Nowym JorkuW piątek po powrocie pojechaliśmy na zakupy, a w sobotę zwiedziliśmy metrem prawie cale centrum. Pojechaliśmy na Bronx (ku niezadowoleniu Bartka, znów nie napotkaliśmy żadnej niebezpiecznej sytuacji), potem na Greenpoint. To jest polska dzielnica Nowego Jorku. W barze mlecznym Pyza zjedliśmy wspaniały, cudowny, przepyszny, fantastyczny obiad w postaci zupy i pierogów ruskich (GOTOWANYCH). Zjadłabym jeszcze 3 inne obiady, gdyby mi się zmieściły

Chcieliśmy tez wjechać na Empire State Building, ale trzeba było stać w kolejce 2h, więc stwierdziliśmy, ze następnym razem

Wieczorem pojechaliśmy do Chinatown i Little Italy. Dwie bardzo fajne dzielnice kolo siebie. Niestety nie mieliśmy już za bardzo czasu ich zwiedzić. Zjedliśmy kolejny obiad, chiński tym razem i dzień się skończył

A w niedziele znów podroż. Na lotnisko, pożegnanie i na autobus, do domu.... Taaaaak mi się nie chciało wracać...

niedziela, 14 listopada 2010

Plany...

Hej ho!

U mnie ostatnio nie dzieje się nic ciekawego, czym mogłabym się z Wami podzielić. Nawet ten weekend nie był zbyt interesujący, bo w sobotę byliśmy na zakupach, a dziś pojechałam z Nancy do jej miasta rodzinnego, gdzie poszłyśmy do kościoła (chociaż to jest może warte opisania) i na obiad do jej brata.

Za to mogę Wam powiedzieć, że już wkrótce będę miała ciekawe rzeczy do opisywania, bo.... lecę na Floryyyydę do Miami! :)))) mało tego... lecę tam z Bartkiem, czyli już w ogóle fantastycznie!

Plan jest taki: w najbliższą sobotę wieczorem jadę pociągiem do Nowego Jorku, tam spędzę z Bartoszem 2 dni, a w poniedziałek popołudniu lecimy na Florydę i zostaniemy tam do piątku. Potem do niedzieli znów będziemy w Nowym Jorku. Zapowiada się ekstra i już nie mogę się doczekać! :)

Co do tego kościoła - tutaj jest nieporównywalnie lepiej. Pomijam już fakt, że sam kościół jako budynek jest "ciepły" (dywany, ogrzewanie, sofy, kawa...). Ważne jest to jaka atmosfera tu panuje. Żadnej ciszy! Ludzie przychodzą do kościoła pół godziny wcześniej, żeby porozmawiać z innymi, pośmiać się, pożartować, łażą po całym kościele w tą i z powrotem, a między nimi wszystkimi przechadza się pastor (która jest kobietą). Msza wygląda dość podobnie jeśli chodzi o jej przebieg, ale pastorka jest o wiele bardziej wyluzowana, jest o wiele więcej śpiewania, itd. Jak się wchodzi do kościoła, to dostaje się do ręki transkrypt całej mszy - wszystkie piosenki, czytania i modlitwy. Poza tym - nie ma żadnej spowiedzi, komunię dają do ręki i generalnie, jak napisałam, JEST LEPIEJ. Także myślę o przejściu na protestantyzm :P

środa, 10 listopada 2010

Niagara Falls

Wodospady Niagara

W ten weekend pojechaliśmy z Davem, Pat (rodzinka Ewy) i Nancy do miejscowości Niagara Falls. Pogoda jak zwykle dopisała (naprawdę mamy jakieś niesamowite szczęście w tej kwestii), było pięknie i słonecznie. Temperatura była jednak zimowa, więc nie było tłumów :)

Zanim w ogóle zobaczyliśmy wodospady, obejrzeliśmy film opowiadający ich historię i różne ciekawe przypadki ich „pokonania”. Na przykład jedna pani kazała się zamknąć w beczce z kotem i tak spłynęła wodospadem. Przeżyła i kot też przeżył, tylko, że zmienił kolor z czarnego na biały:P Film oglądało się jak thriller pierwszej klasy :)

Wodospady są przepiękne, ale nie tak wielkie jak się spodziewałam. Można sporo pospacerować po okolicy i ogólnie, jak to w Ameryce, atrakcji nie brakuje dla turystów, którzy chcą wydać swoje pieniądzory.

Najbardziej z tego wszystkiego podobała mi się Kanada, do której nie mogliśmy pojechać z powodu naszych przestarzałych paszportów. A stamtąd widok na wodospady podobno jest lepszy i można wejść pod wodospad! No cóż, następnym razem :)

Wieczorem Dave nas zabrał do kasyna. Też mieliśmy problemy z wejściem, bo można to było zrobić tylko z paszportem. Żaden dowód osobisty ani prawo jazdy nie z USA nie są dla nich dowodem tożsamości. Więc w oczekiwaniu na paszporty, po które ktoś pojechał, usiedliśmy w barze i tam były takie wbudowane monitory do grania w pokera. Podwoiłam ilość pieniędzy w portfelu i zadowolona pomyślałam „ho ho a jeszcze nawet nie weszłam do kasyna”. Oczywiście jak już weszłam, to mi pieniędzy nie przybyło, ale i tak wyszłam na plusie, nie licząc darmowych drinków. No i kasyno było ogromne i ogólnie robiło wrażenie (byłam pierwszy raz w takim przybytku „kultury”).

W niedzielę rano wyruszyliśmy w drogę powrotną, która trwała prawie caaały dzień.

Szpital w Hershey

Poza tym ostatnio miałam okazję zwiedzić szpital w Hershey, dzięki uprzejmości Piotrka, który tam pracuje i jego przełożonych, których nie było w pracy :P

W sumie nie wiem jak ten szpital działa, bo został założony przez fundację Miltona Hersheya, który założył chyba wszystko w tym mieście i słusznie je nazwano jego nazwiskiem. I szpital dalej do tej fundacji należy, a w dodatku jest połączony z medycznym wydziałem uniwersytetu stanowego. Więc do kogo ten szpital należy i kto nim tak naprawdę rządzi – nie wiadomo. Ważne jest to, że ktoś rządzi dobrze. Szpital jest ekstra. Każdy pacjent ma swój pokój i przyporządkowanego laptopa, gdzie lekarze wprowadzają dane i potem na wielkim monitorze na korytarzu wyświetla się bicie serca każdego pacjenta z danego korytarza i inne dane. Po szpitalu chodzi pełno studentów z lekarzami, którzy im coś tłumaczą. Są pokoje do czytania dla pacjentów, Starbucks chyba dla odwiedzających i sklep z... pamiątkami nie wiadomo dla kogo :|

No i co najważniejsze – ciągle prowadzą badania. Wydają na to miliony dolarów! Tutaj się ludzi z raka najzwyczajniej leczy! Niestety nie jest to dostępne dla nie-obywateli USA, bo ceny są kosmiczne.

środa, 27 października 2010

Washington D.C.

Ostatni weekend był wspaniały. Pogoda jak marzenie – w okolicach 75 stopni F, czyli Wasze jakieś 22, słonecznie, ale nie za gorąco. W takich to właśnie warunkach pogodowych pojechaliśmy zwiedzać stolicę imperium.

Waszyngtonu nie będę opisywać. Robi wrażenie, szczególnie, kiedy człowiek zda sobie sprawę że znajduje się w pępku świata (przynajmniej jeśli chodzi o decyzje polityczne). Budynek Kapitolu jest przepiękny – on zrobił na mnie największe wrażenie, jeśli chodzi o architekturę. No i największa biblioteka świata, to dopiero coś :)

Co jest bardzo ciekawe – w Waszyngtonie nie ma drapaczy chmur! Podobno dlatego, że budynki nie mogą być wyższe niż Pomnik Waszyngtona (niecałe 170m).

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o dzielnicę Georgetown i wreszcie zobaczyłam Amerykę, w jakiej chciałabym się znaleźć! Jest to dzielnica, w której znajduje się kilka uczelni wyższych. Przejeżdżając tam późnym wieczorem zobaczyliśmy mnóstwo młodych ludzi na ulicach, pełno pubów i kawiarenek, pootwierane sklepy z ciuchami (takie fajne, bo nie wiem czy Wam już pisałam, ale ogólnie jestem zdegustowana ubraniami, jakie tu sprzedają w sklepach) – tam chcę mieszkać przez pozostałe 3 miesiące! :P

Co było najlepsze w tym weekendzie to to, że mogliśmy go spędzić całkowicie we własnym gronie. Spaliśmy wszyscy u Natalii rodzinki, popijaliśmy wieczorami piwko oglądając baseball (też już znam zasady, ha!), przeprowadzaliśmy nocne pogaduchy o życiu, no i opalaliśmy się w piękny niedzielny poranek na gorącym słońcu :)

Poza weekendowymi wyjazdami, to nic się u mnie nie zmienia. Pracuję, a popołudniami zazwyczaj jestem czymś zajęta. Np. dziś spędziłam popołudnie i wieczór z dzieciakami sąsiadów, które mają co prawda ADHD, ale są bardzo fajne :) byliśmy na paradzie z okazji Halloween, która była dłuuuuuga na 2h i w dodatku rozdawali słodycze, czyli już mi się podobało :]

W międzyczasie dokonuję ciągłych obserwacji, jeśli chodzi o różnice między Europą a Ameryką. Moje nowe wnioski przedstawiają się następująco:

Amerykanie są:
  • kreatywni,
  • przemili i to szczerze,
  • pozytywni.

I to mnie się tu podoba. Szczególnie to pierwsze. Bo kreatywność naprawdę wiele w życiu zmienia, a na pewno dodaje barw :) Już nie mówiąc o niezwykłym wpływie tej cechy na biznes. Śmiem twierdzić, że to właśnie kreatywność jest motorem rozwoju tego kraju, bo przecież nie można powiedzieć, że Amerykanie są mądrzejsi niż Europejczycy. A jednak większość rzeczy działa tu lepiej. A jak nie działa, to nie marudzą, tylko naprawiają!